niedziela, 12 lipca 2015

Cypru dobre początki

   Każda podróż ma jakiś powód.  Większość z nich, to po prostu wakacje. Część naszego życia, ta przyjemna oczywiście,  bo kto nie lubi odpoczywać.

   Moja zaczęła się od pożegnania z najlepszymi ludźmi jakich do tej pory miałam wokół siebie. Następnego dnia pojechałam do Warszawy z BlaBlaCar'em. Musze przyznać, że to super sprawa. Trafiłam na świetnych ludzi i żeby było śmieszniej,  zapomniałam dowodu osobistego z domu. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej w Oleśnicy i czekaliśmy na moją mamę. Trzy godziny później byliśmy już w Warszawie. Chłopak,  z którym jechałam dał mi numery telefonów na taksówki.  Zamówiłam jedną z nich na czwartą trzydzieści. Niestety nikt o tej porze nie zadzwonił.  Trochę stresu zawsze spoko. Zamówiłam następną i nagle pod domem stały obie. Wybrałam oczywiście tą drugą taryfę,  bo szanowała mój czas. W dwadzieścia minut przejechaliśmy Wawę z jednego końca na drugi. Za jakieś pięćdziesiąt pare złotych. Dobra cena.
    Lot trwał trzy i pół godziny, z lotniska Okręcie na Cypr,  dokładnie do miejscowości Larnacka na południu wyspy. Port jest nieduży,  dookoła suche wzgórza i milion taksówek.  Trochę byłam zdezorientowana,  bo znajomi wysłali po mnie jedną z nich. Nikt nie czekał z kartką,  więc sama musiałam odnaleźć mojego drivera. Przeszłam kilka razy z jednej strony lotniska na drugą. Radzę uważać na złotówki,  są nachalni i jeśli nie umiesz mówić po grecku, to płacisz podwójną stawkę. Jakoś muszą zarabiać na turystach. Nie należy reagować na ich zaczepki, " no, thank you" wystarczy.
  W końcu pomógł mi starszy pan, Cypryjczyk. Dobrze mówił po angielsku, lepiej niż kasjerka, którą na początku poprosiłam o pomoc. Zadzwonił,  załatwił i po chwili byłam w drodze do Paphos. Bardzo miło. Po czterdziestu minutach zawitaliśmy do biura w miejscowości Limasol. Miałam chwilę,  żeby zobaczyć pobliskie uliczki. Byłam zaskoczona, bo trzy minuty wcześniej mineliśmy port z jachtami i piętrowymi statkami wycieczkowymi. Natomiast uliczki niedaleko biura wyglądały jak slumsy. Stare kanapy, pełno kotów,  brudno, oberwane linie elektryczne. Moje jedyne skojarzenie na ten temat, to filmy o Meksyku. Wróciłam do biura, gdzie kierownik (znowu starszy pan) przyniósł mi nożyk, jabłko i sok. Bardzo ładnie wytłumaczył mi jak mam jeść,  haha. Na początku odmówiłam, ale pokazał mi,  że on ma swoje jabłko i swój napój. Dałam mu w zamian garść cukierków Kinder Bueno. Ten gest zrobił na nim niezłe wrażenie. Szybko schował wszytkie cukierki do walizki i oddał mi swoje jabłko razem z napojem. Dodał, że będę miała na kolację. Cholera, wszyscy przestrzegali przed tym wyjazdem, a tu tylko się uśmiechać.
    Po godzinie przyjechało po mnie inne auto i ruszylismy w stronę mojego hotelu. Muszę przyznać, że nieźle zapieprzają ci kierowcy. Do tego otwierają okna, więc odrywa głowę. Widziałam też sporo aut z przyklejonymi lusterkami na sylikon, czy taśmę klejącą. Driverzy przytrzymują je ręką, żeby nie odpadły przy tych trzystu kilometrach na godzinę.
    Mimo wszytko, wokół wzgórza, kwiaty, grecka muzyka. Ogólnie przyjemnie początki. Bezpiecznie dotarłam na miejsce, Paphos wita przyjezdnych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz